Strona:PL Dumas - Karol Szalony.djvu/229

Ta strona została przepisana.

się, a w nich nad zwykłą surowością wyrazu przeważać się chwilowo zdawała jakaś bezgraniczna, rozkoszna, niemoc, którą winna była ostatniemu przed obudzeniem się marzeniu, a raczej wspomnieniu rozkoszy.
Światło, jakkolwiek słabe, wydało się jeszcze zbyt silnem dla jej zmęczonych oczu; przymknęła więc je na chwilę, podniosła się, a oparłszy na łokciu, drugą ręką szukać poczęła pod poduszkami łoża maleńkiego zwierciadła z polerowanej stali. Znalazła je, przejrzała się i uśmiech zadowolenia zaigrał na jej ustach. Następnie, położywszy zwierciadło to na stojącym w pobliżu stoliku, wzięła zeń gwizdawkę srebrną i zagwizdała dwukrotnie, a jakby wyczerpana tym wysiłkiem, upadła napowrót na puchy z, westchnieniem zmęczenia raczej, niż smutku.
Zaledwie ucichło echo gwizdnięć królowej, uniosła się portyera, zawieszona u drzwi, i wsunęła, się główka pięknej młodej panienki dziewiętnasto- lub dwudziesto-letniej.
— Królowa pani mnie wzywa? — zapytała głosem łagodnym i bojaźliwym.
— Tak, Karolino, wzywałam cię.
Młoda dziewczyna weszła do pokoju, stąpając tak cicho i tak starannie, jakgdyby się przyuczała do takiego kroku.
— Staranną jesteś i pilną, Karolino — rzekła królowa z uśmiechem.
— Obowiązkiem to jest moim, miłościwa pani.
— Zbliż się, zbliż... bliżej jeszcze...
— Wasza Królewska Mość życzy sobie wstać?
— Nie, porozmawiać chcę chwilkę.
Karolina aż się zarumieniła z rozkoszy; miała bowiem prosić królowę o pewną łaskę i wiedziała, że ko-