Strona:PL Dumas - Karol Szalony.djvu/232

Ta strona została przepisana.

Karolina wyszeptała te słów kilka tak cicho, że królowa zaledwie usłyszeć je mogła.
— A! i któż to taki?
— Pani miłościwa!... Wasza Królewska Mość nigdy nie raczy...
— No, nie wzdragajże się i powiedz mi, co on za jeden! — zawołała królowa z pewnym rodzajem niecierpliwości.
— Mój narzeczony! — szybko odpowiedziała przelękniona dziewczyna, a dwie łzy zatrzęsły się na czarnych jej rzęsach.
— Więc ty kochasz,! moje dziecię!? — zawołała królowa tonem tak łagodnym i słodkim, jakby matka, wypytująca własną córkę.
— O tak! pani miłościwa! kocham nad życie...
— Nad życie!... No, kiedy tak, Karolino, to ja tę sprawę biorę na siebie. Ja poproszę Bourdona o to miejsce dla, twego narzeczonego, w ten sposób będziecie zawsze razem! Tak, rozumiem cię, słodko jest i rozkosznie przebywać zawsze z tym, którego się kocha.
Karolina upadła na kolana, całując ręce królowej, której twarz, zwykle tak dumna i wyniosła, miała w tej chwili wyraz słodyczy iście anielskiej.
— O! jakże łaskawą raczy być na mnie Jej Królewska Mość! — zawołała. — Ileż wdzięczności mieć będę! Niech Bóg Wszechmocny i Karol święty błogosławieństwo swe na głowę Jej ześlą!... Dzięki, ach, dzięki!... Jakże on będzie szczęśliwy!... Pozwól, miłościwa pani, niech mu tę wieść pomyślną zaniosę.
— Więc on tu jest?
— Jest — odrzekła, spuszczając głowę ze wstydem — jest, powiedziałam mu wczoraj, że pan de Bourdon ma zostać komendantem Vinceńskiej fortecy, a tej nocy