Strona:PL Dumas - Karol Szalony.djvu/259

Ta strona została przepisana.

cienia i podniósł końcem miecza pilśniową czapkę, okrywającą głowę Leclerca. Widzenie nagle zniknęło, jakby jaki pałac brylantowy zaczarowanych krain, coś, jakby iskra elektryczna, przebiegło po ciele wartownika, i ruchem instynktownym halabardą swą odtrącił miecz, wołając:
— Do mnie, straże!
— Nie rozbudziłeś się jeszcze zupełnie, młodzieńcze, to też przez sen bredzisz — rzekł marszałek d’Armagnac, przecinając jak trzcinę ostrzem swego miecza broń żelazną, którą się nań Leclerc zamierzył, a której ostrze, padając, w piasek się zaryło.
Leclerc poznał głos naczelnego wodza armii Paryża, wypuścił z rąk pozostałą część wytrąconej mu broni, skrzyżował ręce na piersiach i spokojnie oczekiwał wyznaczenia przez marszałka zasłużonej kary.
— Ha! panowie mieszczanie — mówił podniesionym głosem hrabia d’Armagnac — wy tak zaszczyt ten cenić umiecie i tak wywiązujecie się z włożonych na was obowiązków?
Hej! żołnierze! — zawołał, zwracając się do oddziału, z którym przybył — niech się tu zbliży trzech ludzi.
Trzech żołdaków wystąpiło z szeregów.
— Niech jeden z was zastąpi tego niedołęgę — rzekł.
Jeden z żołnierzy zsiadł z konia w milczeniu, rzucił cugle na ręce jednemu z towarzyszy i poszedł zająć, pod cieniem bramy Saint-Germain, miejsce Leclerca.
— Wy zaś — ciągnął marszałek, zwracając się do dwóch żołnierzy, oczekujących na rozkazy — zsiądźcie z koni i pochwami waszych mieczów wyliczcie temu nicponiowi dwadzieścia pięć razów.
— Panie — rzekł spokojnie Leclerc — może to być kara dobra dla żołnierza, ale ja żołnierzem nie jestem.