Strona:PL Dumas - Karol Szalony.djvu/282

Ta strona została przepisana.

w Paryżu panuje niepokój i niewiadomo, czem się to skończy, a stąd ulice miasta nie są w nocy bezpieczne, chciałbym też przenocować.
— Masz tu przecież ciągle, teraz jak i dawniej, swój pokoik i swoje łóżko nietknięte i miejsce twoje u naszego stołu. Czy żeś mnie słyszał kiedy, abym się skarżył, że przychodzisz zbyt często?
— Nie, ojcze rzekł młody człowiek, padając raczej, niż siadając na krześle i opierając głowę, na ręku — nie, dobrym dla mnie jesteś ojcem i kochasz mnie.
— Ciebie też mam jednego i tyś mi nigdy żadnego nie sprawił zmartwienia.
— Ojcze mój — rzekł Perrinet, podnosząc się — czuję się jakoś cierpiącymi. Pozwól, że pójdę do mego pokoju i położę się trochę. Nie będę mógł jeść z wami kolacyi.
— Idź, mój synu, wszakże we własnym jesteś domu: czyń, jak ci się podoba.
— Ten chłopak jest jakiś dziwny od dni kilku — szepnął sam do siebie starzec z westchnieniem po odejściu syna.
I zasiadł do wieczerzy sam, a postawione za przybyciem młodzieńca nakrycie zostało nietkniętem.
Przez czas jakiś przysłuchiwał się on odgłosowi kroków swego syna, przechadzającego się po swoim pokoju; niezadługo jednak, nie słysząc już nic i przypuszczając, że Perrinet spać się położył, sam też, odmówiwszy pacierze, poszedł na spoczynek, nie zapomniawszy jednak wsunąć według zwyczaju swoich kluczy, pieczy jego powierzonych, pod poduszkę, na której spocząć miała jego głowa. Godzina mniej więcej upłynęła i cisza, jaka panowała w domu starego klucznika, niczem przerwana nie