Strona:PL Dumas - Karol Szalony.djvu/292

Ta strona została przepisana.

— A teraz mów, gdzie on!
— U mnie! Chodźcie, zaprowadzę was.
Poza — nimi rozległ się wybuch szatańskiego śmiechu. Pan de l’Ile-Adam odwrócił się, chcąc zawołać Leclerca, ale go już nie było.
— Chodź prędzej, człecze — zawołał na Thiéberta — prowadź mnie!
— Poczekajcież chwilę — rzekł Thiébert — potrzymajcie pochodnię, niech pieniądze przeliczę!...
Pan de l’Ile-Adam, drżący z niecierpliwości, poświecił murarzowi, który powolnie policzył talary jeden po drugim aż do ostatniego. Brakowało pięćdziesięciu.
— Niema tyle! — zawołał Thiébert.
Kapitan rzucił mu na kupę złota jeszcze łańcuch złoty, który miał na szyi, a który wart był najmniej sześćset talarów. Thiébert poszedł naprzód.
Przed nimi jednak przybył na miejsce Perrinet Leclerc.
Zaledwie posłyszał targi, które się toczyły pomiędzy wodzem a murarzem, gdy zaśmiał się szatańsko i puścił pędem w kierunku schronienia marszałka. Zatrzymał się przed drzwiami domu Thiéberta. Drzwi te były zamknięte; sztylet jego oddał mu i tutaj tę samą usługę, jaką oddał już poprzednio na placu Sorbony; drzwi otworzyły się.
Wszedłszy, posłyszał szelest jakiś w drugim pokoju.
— On jest tam!... — rzekł Perrinet sam do siebie.
— Czy to wy, mój gospodarzu? — szepnął półgłosem marszałek.
— Tak, to ja — odpowiedział Leclerc — ale zagaście światło, panie marszałku, zdradzić was ono może!
Zaraz też spostrzegł przez szparę drzwi, że ciemności ogarnęły izbę, w której marszałek się znajdował.