Strona:PL Dumas - Karol Szalony.djvu/298

Ta strona została przepisana.

żnaby było sądzić, że obaj stanowili jedno ciało i jeden cień i że jeden z nich tylko żył za obudwu.
Nagle rycerz zatrzymał się, stanął z twarzą zwróconą ku Paryżowi, zmuszając w ten sposób i swego towarzysza do zatrzymania się. U stóp ich rozciągało się wzburzone miasto.
Była to właśnie jedna z tych nocy, pełnych wrzasku i scen burzliwych, jakie staraliśmy się opisać powyżej. Najprzód z platformy rozróżnić było można tylko niewyraźne sylwetki domów, ciągnących się od wschodu na zachód, których dachy w ciemności zdawały się trzymać jedne drugich, jakby tarcze armii, idącej do szturmu. Czasami, gdy jakiś tłum ludzi zagłębiał się między szeregi budynków, światło pochodni, oświecając jedną całą ulicę, zdawało się ćwiertować miasto. Cienie czerwone cisnęły się w tem świetle z głośnymi okrzykami i ze śmiechem. Potem u pierwszego lepszego placyku, na którym się zbiegało kilka krzyżownic, tłum się rozpraszał w różnych kierunkach, światła niknęły, ale krzyki nie przycichały. Wszystko pogrążało się w ciemność, a zlano w jeden chaos głosy te zdawały się być żałośliwymi jękami miasta, któremu wojna domowa rozdzierała wnętrzności ogniem i mieczem.
Widok ten i hałasy sprawiały na żołnierzu silne wrażenie, bo i tak ponura twarz jego bardziej posępny przybrała wyraz. Czoło jego się zmarszczyło tak, że brwi końcami łuków się zetknęły, wyciągnął ramię w kierunku Luwru, a usta tak mu się zaciskały, że towarzyszący mu młodzieniec zaledwie usłyszeć zdołał z trudem wymówione wyrazy:
— Oto, miłościwy panie, miasto wasze. Czy poznajecie je?
Twarz młodzieńca przybrała wyraz melancholiczny,