zabije jednego z naszych! że Burgundczyk zamorduje marszałkowskiego!
— Niech raczej wprzód zginą wszyscy marszałkowscy, miłościwy panie, aniżelibyś Wasza Wysokość splamić miał to żelazo krwią takiego człowieka!
— Ależ Tanneguy! Patrz! Ach, patrz, Tanneguy!...
Na krzyk Delfina, Duchatel zwrócił znowu oczy ku ulicy Św. Antoniego. Głowa owego mniemanego, czy prawdziwego stronnika d’Armagnaców leżała już o dziesięć kroków od drgającego jeszcze tułowu, a mistrz Cappeluche ocierał spokojnie krwią zbroczony miecz swój olbrzymi, gwiżdżąc śpiewkę Burgundów:
Wspaniały, wielki, mężny
Burgundyi książę potężny!
— Patrz, Tanneguy, patrz — powtarzał Delfin, płacząc z bezsilnej wściekłości patrz, co się stało! Ach, gdyby nie ty! gdyby nie ty!
— No, tak, rzeczywiście, Mości książę — widzę, co się stało — rzekł Tanneguy — ale powtarzam raz jeszcze, człowiek ten nie mógł zginąć z rąk Waszej Królewskiej Wysokości.
— Ależ na Boga! któż to jest, ten człowiek!?
— Ten człowiek, Mości książę, jest to mistrz Cappeluche, kat miasta Paryża.
Delfin opuścił ramiona i schylił głowę na piersi.
— O, mój kuzynie! potężny książę Burgundyi! — zawołał głosem głuchym — nie chciałbym, za cztery największe królestwa chrześcijaństwa, używać ludzi i środków, jakich ty używasz, aby mnie pozbawić tych resztek, które mi pozostają jeszcze z mego królewskiego dziedzictwa! Tymczasem człowiek jakiś ze świty mistrza Cappelucha, pochwyciwszy jeszcze ręką za włosy odciętą gło-