Strona:PL Dumas - Karol Szalony.djvu/328

Ta strona została przepisana.

Wszyscy mu odpowiadali, iż dopiero co widzieli księcia, jak przechodził.
De Giac zbiegł ze schodów i, gdy się znalazł na ostatnim stopniu, zobaczył zdaleka wybiegającego już z podwórza człowieka jakiegoś na koniu, owiniętego w obszerny i ciemny płaszcz.
De Giac słyszał tentent konia tego, pędzącego galopem, i widział iskry, sypiące się a pod jego podków.
— To książę! — zawołał.
I pędem wbiegł do stajni.
— Ralff! — wykrzyknął — do mnie! Ralff! gdzie jesteś?!
Wśród wszystkich tych koni, stojących tam dziesiątkami, jeden zarżał, podniósł głowę i szarpnął się, chcąc zerwać więzy, które go przy żłobie zatrzymywały. Był to piękny koń hiszpańskiej rasy, czystej krwi. Gęsta, grzywa, nieco ciemniejsza, jeżyła mu się na karku, a żyły na nogach nabrzmiały i wyglądały, jak sieć postronków.
— Chodź. Ralffie! — zawołał Giac, przecinając sztyletem uzdeczkę.
Koń uwolniony, pełen radości podskoczył, jak młody jelonek.
De Giac tupnął nogą i rzucił straszne przekleństwo. Przelękniony Ralff na głos swego pana stanął, jak wryty. De Giac wskoczył mu na siodło, założył uzdę i ubódł go ostrogami, wołając:
— A teraz pędź, jak wiatr, mój rumaku!
Koń pomknął, jak błyskawica.
— Dalej! prędzej! Ralffie! trzeba go doścignąć! — wolał de Giac do konia swego, jakby szlachetne to zwierzę rozumieć go mogło — prędzej, prędzej! Jeszcze prędzej!...
I Ralff zdawał się pochłaniać przestrzeń, nie do-