Strona:PL Dumas - Karol Szalony.djvu/331

Ta strona została przepisana.

— Jak tu nie mieć odwagi, gdy się idzie otworzyć drzwi tobie?
Katarzyna oparła głowę o ramię księcia, który usta przycisnął do jej czoła. Tak przeszli długi korytarz; lampa tworzyła koło nich świetlne kręgi drżące, w których widniała surowa i opalona twarz, księcia obok świeżej twarzyczki pani de Giac. Zdawaćby się mogło, że to ożywione płótno Tycyana się przesuwa. Doszli tak nareszcie do drzwi sypialnej komnaty, z której wydobywała się atmosfera pełna rozkosznych woni... Drzwi zamknęły się za nimi, wszystko w ciemność zapadło.
Przeszli o dwa kroki od pana de Giac, ukrytego za czerwoną firanką ostatniego okna, i nie widzieli twarzy jego, zzieleniałej ze wściekłości, i dwojga oczu, zemstą błyszczących.
Któż jest w stanie wypowiedzieć, co się działo w sercu tego człowieka, gdy ich widział zbliżających się wzajem! Jakąż zemstę musiał obmyślić mąż ten zdradzony, kiedy nie rzucił się na nich i nie zamordował ich na miejscu!
Gdy już zniknęli, wyszedł on z za firanki, zstąpił powoli ze schodów, idąc jak starzec na chwiejących się nogach, z głową spuszczoną na piersi.
Szedł tak aż do końca parku, otworzył furtkę, od której on sam jeden nosił klucz przy sobie. Nikt go nie widział, gdy wchodził, i nikt go nie widział, gdy wychodził. Zawołał Ralffa głosem głuchym i drżącym; przywiązane zwierzę przybiegło doń w lekkich podskokach.
— Cicho, Ralffie! cicho! — rzekł, głaszcząc go i siadając ciężko na siodle.
I niezdolny do kierowania koniem, powierzył się jego instynktowi, zarzucając mu cugle na szyję. Zresztą wszystko jedno mu było, dokąd go Ralff zaniesie.