lecz gdy je znowu otworzył, zobaczył na temże samem miejscu czarnego jeźdźca na czarnym rumaku. Cierpliwość jego wyczerpała się.
— Mości panie — zawołał, wskazując mu wyciągniętym ramieniem dwie drogi — wspólnych nie mamy spraw, pewno nie w jedną udajemy się drogę. Wybierzcie jedną z tych dróg; ta, którą waść nie pojedziesz, będzie moją drogą.
— Mylisz się, de Giac — odparł nieznajomy łagodnym głosem — mamy wspólne sprawy i do jednego dążymy celu. Nie szukałem cię, wezwałeś mnie i oto jestem!
De Giac przypomniał sobie wykrzyk zemsty, który mu się z piersi niebacznie wydarł i dziwny sposób, w jaki w tejże samej chwili stanął przy nim jeździec nieznany, jakby z pod ziemi wyrósł, i znowu spojrzał na tego strasznego człowieka. Światło, które rzucał opal u czapki nieznajomego, podobne było do płomyka, gorejącego u czoła duchów piekielnych. De Giac był łatwowierny, jak każdy rycerz średniowieczny, ale był równie nieustraszony. Nie cofnął się ani na krok, chociaż włosy zjeżyły mu się na głowie i chociaż Ralff wspinał się i rzucał niespokojnie.
— Jeżeli jesteś tym, którym się mienisz — rzekł de Giac głosem pewnym — jeżeliś przybył na moje wezwanie, to wiedzieć też musisz, po co cię wezwałem.
— Chcesz zemsty nad niewierną żoną i zemsty nad potężnym księciem, ale chcesz także przeżyć ich oboje i znaleźć radość i szczęście między dwoma mogiłami.
— Czy to możebne?
— Możebne!
De Giac roześmiał się konwulsyjnie.
— Cóż za to chcesz? — rzekł.
— To, coś sam ofiarował! — odpowiedział nieznajomy.
Strona:PL Dumas - Karol Szalony.djvu/335
Ta strona została przepisana.