Słowa te wywarły magiczny wpływ na króla; na dźwięk tego głosu, ręce jego rozplotły się, głowę podniósł, pozostał tak chwilę nieporuszony, usta mu drżały, oczy błędne w jeden punkt utkwił, nie odważając się odwrócić z obawy, czy przypadkiem nie myli się i czy mu się tylko nie zdawało, iż słyszał to, co usłyszeć tak pragnął.
— To ja, mój ojcze — powtórzył raz jeszcze ten głos słodki.
Młody człowiek obszedł fotel i ukląkł na poduszce, na której starzec wsparte miał nogi.
Starzec patrzył nań chwilę wzrokiem błędnym, nagle krzyknął, zarzucił mu ręce na szyję i przytulił do piersi jasnowłosą głowę, przycisnął usta swoje do włosów młodzieńca z miłością do szału podobną.
— Ach! ach! — wołał, łkając — och! synu mój, dziecię moje, mój Karolu!
I łzy potoczyły mu się z oczu.
— O moje najdroższe dziecię, więc to ty jesteś! ty? w objęciach twego starego ojca! czyż to prawda? czy to być może? Mów do mnie jeszcze... ciągle... mów, mów!...
Potem obiema rękoma odsunął głowę młodzieńca, wzrok swój jeszcze szałem błyszczący utopił w oczach syna; a młodzian, który ze wzruszenia również mówić nie mógł, płacząc i śmiejąc się naprzemian, głową tylko dawał znak, że się ojciec nie mylił.
— Jakżeś się tu dostał? — pytał starzec — jaką drogą? na jakie niebezpieczeństwa narażałeś się dla mnie, aby mnie zobaczyć? Och! bądź błogosławione, dziecię, za twoją miłość synowską! niech Bóg błogosławi ci tak, jak cię twój ojciec błogosławi!
Biedny król porwał znów syna w objęcia i całował go namiętnie.
Strona:PL Dumas - Karol Szalony.djvu/339
Ta strona została przepisana.