Strona:PL Dumas - Karol Szalony.djvu/47

Ta strona została przepisana.

więcej nawet: gdy księżna opuściła; głowę, on, głaszcząc ją po twarzy, podniósł ją i łagodnie położył tę piękną główkę na górnej poręczy fotelu, zmuszając ją, aby nań jeszcze raz spojrzała.
— Czego życzy sobie ode mnie Wasza Książęca Mość? — spytała Walentyna.
— Prawdziwie wstydzić się powinny przesławione wschodu kraje! — zawołał, biorąc lekko w palce łańcuch, który dopiero co dał żonie i perłami rozsuwając jej wargi. — Oto łańcuch, który właśnie przysłał mi w darze, jako wielką osobliwość, król węgierski, Zygmunt Luksemburski. Jemu się zdaje, że to prezent godny cesarza, a nie wie, że ja mam tuż przy sobie perły bielsze i kosztowniejsze, niż wszystkie inne na świecie!
Walentyna westchnęła. Książę zdawał się nie uważać tego.
— Czy wiesz, że nigdy nic równie, jak ty pięknego, nie widziałem, droga księżno, i że zaprawdę szczęśliwym mnie nazwać można, iż posiadam taki skarb niezrównanej piękności! Kilka dni temu, wuj mój, książę de Berri, wychwalał przede mną do zbytku piękność i blask oczu królowej, na które jakoś nie zwróciłem uwagi, tak, że wczoraj, korzystając ze sposobności, jaką mi miejsce moje w orszaku dawało, starałem się jej przyjrzeć dobrze...
— No i cóż? — zapytała Walentyna.
— Piękne są te oczy, ale przypominam sobie, że widziałem gdzieś innych oczu dwoje... — prawda, że nie mogę przypomnieć gdzie, ale to takich oczu, że mogłyby z pewnością wytrzymać wszelkie porównanie z niemi. Spojrzyj-że na mnie, droga Walentyno!... Ach, otóż właśnie! przypominam sobie teraz! Te oczy cudowne widziałem w Medyolanie, w pałacu pewnego księcia Galeasa. Świeciły one pod dwiema pięknemi brwiami czar-