Strona:PL Dumas - Karol Szalony.djvu/81

Ta strona została przepisana.

ca, ale ten pozostał nieruchomym i zdawał się zatopionym w głębokiem rozmyślaniu. Bétisac zdecydował się nareszcie odezwać i zapytał, skąd przybywa?
Starzec podniósł oczy i dojrzał w przeciwnym rogu izby swojego towarzysza więzienia. Klęczał on i miał ręce złożone, jak do modlitwy. Człowiek ten śmiał jeszcze zanosić modły do Boga! Starzec zadrżał, widząc się tak blizko tego, którego zgubić zamierzał. Bétisac powtórzył swoje pytanie.
— Przybywam z miasta — odpowiedział starzec głuchym głosem.
— Czemże zajmują się w mieście?
— zapytał Betisac, udając obojętność.
— Mówią jedynie o jakimś Bétisacu — odparł starzec.
— I cóż mówią? — zapytał bojaźliwie ów, dla którego ta wiadomość tak wielkie miała znaczenie.
— Mówią, że nareszcie sprawiedliwość będzie wymierzoną i że winny będzie powieszony.
— Chryste Panie! — wykrzyknął Bétisac, zrywając się na równe nogi.
Starzec spuścił znowu głowę na ręce; cisza w celi więziennej przerywana była tylko ciężkiem, tchnieniem przerażonego taką nowiną Bétisaca. Stał on przez chwilę nieruchomy, ale nogi odmówiły mu swych usług; oparł się tedy o mur i ocierał zimnym potem oblane czoło. Potem, po chwili przygnębienia, odezwał się znowu, nie zmieniając postawy i nie ruszając się z miejsca:
— Matko Boża! czyż niema już żadnej dla niego nadziei?
Starzec milczał, jakby nie słyszał zapytania.
— Ja się was pytam, czy niema, żadnej nadziei!? — wykrzyknął Bétisać podbiegając i chwytając go za ramię.