Strona:PL Dumas - Karol Szalony.djvu/99

Ta strona została przepisana.

wianiem swej toalety; spytał go z uśmiechem, azali nie pójdzie przepędzić resztę nocy u Paulain’a. Paulain ów był podskarbim księcia i często też dla większej swobody książę, pod pretekstem sprawdzania rachunków w swoim skarbcu, opuszczał z wieczora pałac Ś. Pawła, z którego nie mógłby wyjść w nocy — straż bowiem ścisła trzymaną była w rezydencyi królewskiej — i udawał się na ulicę du Trahoir, gdzie mieszkał Paulain, a stamtąd szedł za swemi przyjemnościami. Książę zrozumiał dobrze, co chciał powiedzieć Wielki Marszałek, a kładąc mu rękę na ramieniu, rzekł, śmiejąc się:
— Marszałku kochany, nie wiem jeszcze, gdzie noc dziś przepędzę, i czy blizko, czy też daleko pójść mi wypadnie. A może też dziś wcale nie wyjdę z pałacu Św. Pawła! Ale na was już czas, późno jest, idźcie w pokoju!
— Daj, Boże, dobrej nocy — rzekł marszałek.
Dziękuję, chociaż pod tym względem nie mogę się jakoś skarżyć na Pana Boga! Lepiej widać, pamięta o moich nocach, niż o dniach. Dobranoc, Clisson!
Marszałek zrozumiał dobrze, że przeszkodziłby mu, gdyby został dłużej; skłonił się tedy na pożegnanie i zeszedł do swoich ludzi, którzy go oczekiwali u bramy pałacu. Straż ta składała się z ośmiu ludzi i dwóch pachołków z pochodniami. Gdy marszałek dosiadł konia, zapalono światła i orszak puścił się drogą w kierunku wielkiej ulicy Ś. Katarzyny. Pochodnie niesiono przodem, reszta służby postępowała za marszałkiem, oprócz jednego koniuszego, którego przywołał do swego boku, aby mu polecić urządzenie obiadu, jaki miał dać nazajutrz dla księcia de Touraine i kilku innych panów.
W tej chwili nagle dwóch jakichś obcych ludzi przebiegło około świecących i zagasiło im pochodnie. J. M. pan Olivier zatrzymał się, ale przypuszczając, że to no-