Strona:PL Dumas - Kawaler de Chanlay.djvu/107

Ta strona została przepisana.

Człowiek ten miał na sobie liberyę dojeżdżacza, z barwami księcia Orleańskiego: strój czerwony ze srebrem, skórzane pantalony, długie buty, trójróżny kapelusz, oszyty srebrnym galonem. Oczy miał żywe, nos długi, spiczasty i pokryty czerwonymi wyrzutami, czoło wypukłe, z wyrazem szczerości, której zadawały kłam wargi wązkie i zaciśnięte. Przeglądał bardzo starannie papiery, któremi wypchana była teka. Człowiek ten miał zwyczaj mówić do siebie głośno lub mruczeć pod nosem, przerywając sobie od czasu do czasu wykrzyknikami i klątwami, jakby w odpowiedzi na myśli przelatujące mu przez głowę.
— No! no! — mruczał — pan de Mentarau nie oszukał mnie, i moi Bretonowie już są przy salonie! ale jakim sposobem u dyabła jechał on tak długo? Wyjechał 11-go w południe, a dojechał 21-go o szóstej wieczorem. Hm! jest w tem jakaś tajemnica, którą mi pewnie objaśni ten chłopiec, polecony przez pana de Mentarau, z którym ludzie moi porozumiewali się przez całą drogę. Hej! jest tam kto?
Jednocześnie zadzwonił, a jeden z szaro ubranych laufrów, których już widzieliśmy na drodze do Nantes, wszedł i skłonił się.
— A! to ty, Tapin! — przemówił człowiek w czerwonem ubraniu.
— Tak, Wasza Dostojność: sprawa jest wielkiej wagi, wolałem być tu osobiście.
— Badałeś ludzi, rozstawionych po drodze?