— Mówisz pan grzecznie, bo się boisz; ale powtarzam, że widziałem, jakeś spoglądał w te okna.
— Boję się! ja się boję!? — krzyknął Chanlay, odwracając się, i jednym skokiem był już obok przeciwnika. — Powiedziałeś pan że się boję?
— Powiedziałem — powtórzył Dubois.
— Więc chyba chcesz pan wywołać sprzeczkę?
— Zdaje mi się też, że to widoczne. Tylko pan jesteś tępy do zrozumienia!
— Na Boga! — krzyknął Gaston, wyciągając szpadę. — Dobywaj pan broni!
— A pan zrzucaj ubranie! — odparł Dubois, rzucając swój płaszcz na ziemię.
— Ubranie? a to po co? — zapytał Gaston.
— Bo pana nie znam, a tacy, co się włóczą po nocach, mniewają często pod ubraniem druciane koszulki.
Zaledwie Dubois wymówił te słowa, już płaszcz i ubranie Gastona leżały na ziemi ale w chwili, gdy on sam z dobytą szpada posuwał się ku przeciwnikowi, jakiś pijany człowiek padł mu pod nogi, grający na gitarze schwycił go za lewą rękę, drugi człowiek za prawą, a czwarty porwał go wpół.
— Pojedynek! panowie! — krzyczeli ci ludzie — pojedynek, pomimo zakazu króla!
I ciągnęli Gastona ku drzwiom, pod któremi leżał poprzednio pijany człowiek.
Strona:PL Dumas - Kawaler de Chanlay.djvu/126
Ta strona została przepisana.