— Naturalnie, że pozwalam! — powiedział La Jonquiére, uśmiechając się z przymusem, bo miał ochotę wybić tych durniów, których twarze nie podobały mu się. Przezorność jednak nakazywała spokój; skierował się więc ku wyjściu.
— Ale pan kapitan nie powiedział mi nazwiska tego pana, który ma nadejść odezwał się gospodarz.
La Jonquiére zawahał się i spojrzał w stronę żołnierzy, których zachowanie widocznie go jednak uspokoiło, gdyż rzekł następnie:
— Pan Gaston de Chanlay.
I wyszedł, rozglądając się w około na ulicy, jak gdyby badał niebo, ale w rzeczywiwistości badał on drzwi domów i rogi ulic.
Zaledwie uszedł sto kroków w ulicy Saint-Honoré, do której się skierował, nadszedł Dubois do oberży. Minął po drodze kapitana, ale ponieważ nie widział nigdy tej znakomitości, więc go nie poznał. Stanął tedy na progu oberży, zadowolony i pewny siebie, przyodziany w strój kupca z prowincyi: popielate ubranie, bronzową kurtę, karbowane pończochy i wytarty kapelusz.
Jednym rzutem oka Dubois obejrzał pijących w kącie żołnierzy i kręcącego się po salt gospodarza.
— Panie! — zagadnął on nieśmiało — czy tu mieszka kapitan La Jonquiere? Chciałbym się z nim widzieć.
Strona:PL Dumas - Kawaler de Chanlay.djvu/161
Ta strona została przepisana.