— Gaston de Chanlay! — wykrzyknął Dubois, nie mogąc ukryć radości. — Kapitan oczekuje pana de Chanlay?
— Tak mi przynajmniej sam mówił — odrzekł gospodarz, zdziwiony trochę zapałem gościa. — Czy to może pan jesteś tym panem?
— Nie; nazywam się poprostu Moutonnet, nic więcej. Mam sklep z suknem przy ulicy Saint-Germain-en-Laye.
— I masz pan oddać kapitanowi pięćdziesiąt dukatów?
— Tak, mój panie — potwierdził Dubois, wypijając sumiennie sok z wisien po zjedzeniu owocu. — Przeglądając księgi rachunkowe ojca, dowiedziałem się, że winien on był pięćdziesiąt dukatów ojcu kapitana La Jonquiére. Rozpocząłem poszukiwania i nie uspokoiłem się, dopóki nie odnalazłem syna.
— Ale wie pan, panie Moutonnet — zawołał zachwycony gospodarz — że mało jest takich, jak pan, dłużników?
— Tacy my już jesteśmy wszyscy, Moutonnetowie, z ojca na syna. Ale przepraszam cię bardzo, panie gospodarzu — zawołał Dubois, śledzący bokiem drzwi od ulicy, przed któremi zamajaczył cień, podobny do postaci kapitana — przepraszam, że ci zajmuję czas opowiadaniem o moich interesach, a tymczasem nadchodzi nowy gość.
— A! to właśnie kapitan, na którego pan czeka.
Strona:PL Dumas - Kawaler de Chanlay.djvu/165
Ta strona została przepisana.