Odezwał się dzwonek. Na jego dźwięk zadrżał Gaston. Spojrzał w lustro, był blady jak śmierć; oparł się o mur, bo kolana uginały się pod nim. Drzwi otworzyły się i Gaston zobaczył kapitana La Jonquiére, który rzekł do niego:
— Chodźmy, kawalerze! Czekają na nas.
Gaston, zebrawszy odwagę, ruszył pewnym krokiem po grubych dywanach, tłumiących wszelki odgłos. Zdawało mu się, że jest cieniem, który się ma stawić przed drugim cieniem.
W głębi, milczący i nieruchomy, siedział w fotelu, tyłem do drzwi, jakiś człowiek: widać tylko było jego nogi, założone jedna na drugą. Światło jedynej świecy, stojącej w złożonym lichtarzu, a przysłoniętej zasłonką, oświetlało tylko dolną część jego ciała, głowa i ramiona pogrążone były w cieniu. Gastonowi rysy jego wydały się wybitnemi, wyraz twarzy szlachettnym. Znał on się na ludziach dobrego rodu i poznał zaraz, że to człowiek innego gatunku, niż kapitan.
— To przynajmniej orzeł — pomyślał. — Tamten to kruk, a raczej jastrząb.
Nieznajomy, oddawszy ukłon Gastonowi, który mu się skłonił w milczeniu, przyglądał mu się z uwagą, potem podniósł się i oparł o kominek.
— Oto jest właśnie ten młody człowiek, o którym mówiłem Waszej Dostojności — przemówił La Jonąuiere. — Pan Gaston de Chanlay.
Strona:PL Dumas - Kawaler de Chanlay.djvu/183
Ta strona została przepisana.