— Gdzie to idziemy? — zagadnął Dubois.
— Interes nie cierpiący zwłoki.
— A to spotkanie, naznaczone na jedenastą?
— Nie ma jeszcze dziewiątej. Wrócę na czas.
— Nie potrzebujesz mnie pan?
— Nie, dziękuję. Ale, czy zastanę pana za powrotem?
— Nie wiem; może i ja będę musiał pójść do jakiej pięknej damy, która się o mnie niepokoi. Ale o oznaczonej godzinie zastaniesz tu pan tego samego człowieka, co wczoraj z powozem.
Gaston pożegnał się z pośpiechem. Na rogu ulicy wsiadł do dorożki i kazał się zawieść na ulicę Świętego Antoniego. Przed dwudziestym domem wysiadł, kazał dorożce jechać za sobą, a sam szedł pieszo, rozglądając się po lewej stronie ulicy. Doszedł do muru, za którym widać było wysokie topole. Nie wątpił, że to ten sam dom, w którym umieszczono Helenę. Kazał więc dorożce zatrzymać się, sam zaś szedł wzdłuż muru, ciągnącego się z boku domu, a podszedłszy jak mógł najbliżej do jednego z otwartych okien i przyłożywszy ręce do ust, wydał okrzyk podobny do krzyku puszczyka.
Helena zadrżała: poznała ona ten głos, który odzywał się zawsze w zaroślach, otaczających klasztor; zdawało jej się, że lada chwila podpłynie pod jej okno łódź torująca sobie
Strona:PL Dumas - Kawaler de Chanlay.djvu/207
Ta strona została przepisana.