Strona:PL Dumas - Kawaler de Chanlay.djvu/267

Ta strona została przepisana.

się rzadko widział że nic nie wydobędzie z Gastona — mimo to nastawał
— Jeszcze czas, namyśl się pan! nie zmuszaj nas do ostateczności — powiedział.
— Panie! — odrzekł uroczyście Gaston — przysięgam ci na Boga, że jeżeli mnie poddasz torturom, zatnę zęby i nie powiem nic; będę się starał udusić, jeżeli to będzie możliwe; nie ustąpię wobec męczarni, jakżebym więc miał ustąpić wobec pogróżek?
D’Argenson skinął na oprawców, którzy, się zbliżyli do Gastona, lecz to zamiast osłabić, zdwoiło jego odwagę. Uśmiechnięty, spokojnie, pomagał im do zdjęcia ubrania i sam odpiął mankiety.
— Czy zaczniemy od wody — zapytał kat.
— Od wody — odpowiedział d’Argenson.
Oprawcy przeciągnęli sznury przez pierścienia, przysunęli tapczan, napełnili naczynia. — Gaston ani drgnął. D’Argensona zamyślił się. Po dziesięciu minutach, które wydawały się wiekiem młodzieńcowi, przemówił mrucząc gniewnie:
— Puśćcie tego, pana; niech go odstawią napowrót do Bastylii.
Gaston chciał podziękować, ale się powstrzymał. Wyglądałoby to może tak, jak gdyby się obawiał. Włożył ubranie, zapiął mankiety, wziął kapelusz i powrócił do Bastylii.
— Nie chcieli mieć protokołu tortur — pomyślał — i skażą mnie odrazu na śmierć.