nearku? Ale, że w więzieniu nie można być zbyt wybrednym, więc, nie mówiąc o przyjaźni, spróbuję jednak porozmawiać z tym obdartusem.
Po odejściu majora i strażnika, gdy Gaston pozostał sam, więzień przeciągnął się parę razy, ziewnął głośno, obejrzał się po celi i usiadł na trzeszczącem łóżku.
— Jak tu zimno w tej przeklętej Bastylii — mruknął, pocierając nos.
— Ten głos!... ten ruch.... — pomyślał Gaston. — Ale nie! mylę się chyba... to nie on.
Zbliżył się do łóżka.
— No! no! no! — zawołał więzień, podnosząc się. — Pan tutaj, panie de Chanlay?
— Kapitan La Jonquiére! — wykrzyknął Gaston.
— Ja sam, a raczej nie ja, bo od czasu ostatniego widzenia zmieniłem nazwisko.
— A jak się pan nazywasz?
— Numer Pierwszy, Skarbowy. Taki zwyczaj w Bastylii, że więzień przybiera nazwisko celi: ułatwia to strażnikowi zadanie, bo nie popotrzebuje ani wiedzieć, ani zapominać nazwisk więźniów, których znać nie powinien.
— Rozumiem — odrzekł Gaston, wpatrując się badawczo w kapitana — tak więc zostałeś pan uwięziony.
— Jak pan widzisz. Przypuszczam, że ani ja, ani pan nie siedzimy tu dla przyjemności.
— Więc zostaliśmy wyśledzeni?
— Obawiam się, że tak.
— Dzięki panu.
Strona:PL Dumas - Kawaler de Chanlay.djvu/290
Ta strona została przepisana.