— Niestety! — odrzekł Gaston z nagłem ściśnięciem serca — i to być może, moja biedno Heleno; tego właśnie się obawiam.
— O! Boże! czy przypuszczasz, że twój wyjazd jest tak blizki?
— Wiesz dobrze Heleno, że więźniowie nie zależą od siebie — tłómaczył Gaston. — W każdej chwili mogą przyjść po mnie i zabrać.
— O! niech przychodzą! niech przychodzą! — zawołała Helena — im prędzej będziesz wolny, tem prędzej się połączymy. Znam twoją prawość, Gastonie, i od tej chwili uważam cię za mojego małżonka w obliczu Boga. Wyjeżdżaj ztąd jak najprędzej, bo dopóki będziesz wśród tych posępnych murów, będę się wciąż obawiała o twoje życie!
Otworzono drzwi.
— O! Boże! czy już koniec? — zawołała Helena.
— Pani — przemówił porucznik — czas przeinaczony na rozmowę już upłynął.
— Heleno! — szepnął Gaston, chwytając ręce Heleny nerwowym ruchem, nad którym nie był w stanie zapanować.
— Co ci jest, mój najdroższy! — zawołała Helena, spoglądając na niego z przestrachem.
— Co ci jest? zbladłeś...
— Nie! nie, to nic!... — odparł Gaston, opanowawszy się z wysiłkiem woli — nic... nic!...
I ucałował ręce Heleny, uśmiechając się z przymusem.
— Do jutra! — powiedziała Helena.
Strona:PL Dumas - Kawaler de Chanlay.djvu/324
Ta strona została przepisana.