żywo gubernator. Może jego prośba nie ma innego celu, tylko zobaczenia się z towarzyszem niedoli.
— Jeżeli tak, to się zgadzam.
— Będę więc miał zaszczyt sam pana zaprowadzić — powiedział gubernator, kłaniając się.
— Jestem gotów — odrzekł Gaston.
Pan de Launay poszedł przodem, Gaston za nim, a dwaj żołnierze za Gastonem. Szli przez te same korytarze i dziedzińce, co za pierwszym razem, i doszli do baszty Skarbcowej. Pan de Launay postawił żołnierzy przed drzwiami, a potem wszedł na schody razem z Gastonem. Strażnik wprowadził ich do kapitana. La Jonquiére był ubrany w to samo podarte ubranie i tak, jak pierwszym razem, leżał na łóżku. Posłyszawszy otwieranie drzwi, odwrócił się, ale, zobaczywszy pana de Launay, położył się napowrót.
— Sądziłem, że kapelan jest przy tobie, kapitanie? — zapytał pan de Launay.
— Był tu, ale go odesłałem.
— Dlaczego?
— Ja chciałem tylko widzieć się z panem de Chanlay.
— Przyprowadziłem go; mam zwyczaj nie odmawiać nic tym, którzy nie mają już długiego życia przed sobą.
— Ah! to pan, kawalerze! — zawołał La Jonquiére. — Witaj!
Strona:PL Dumas - Kawaler de Chanlay.djvu/337
Ta strona została przepisana.