Strona:PL Dumas - Kawaler de Chanlay.djvu/356

Ta strona została przepisana.

To też, gdy powóz wjechał w dziedzińce pałacu w Monceaux i stanął przed oświeconym rzęsiście pawilonem, pomimo przejmującego zimna, pomimo śniegu, pokrywającego krzaki bzu, tak smętne w zimie, a tak piękne na wiosnę, Gaston uczuł, że go oblewa zimny pot i szepnął:
— Już!
Powóz stanął, otworzyły się drzwiczki, i trzeba było wysiadać. Poznali wszyscy stangreta księcia i powóz używany przez niego do tajemniczych wypraw, i stali milczący i gotowi na każde skinienie przybyłego. Gaston nie zauważył tego. Wysiadł śmiało, pomimo, że mu ognie zaświeciły w oczach, i podał swą kartę. Lokaje rozstąpiły się przed nim z uszanowaniem, jakby dla okazania, że to zbyteczna formalność.
Za chwilę Gaston znalazł się wśród tłumu masek. Przepych, jaki tu panował, oszołomił go, błyszczące oczy z pod masek przeszywały go na kształt rozpalonego żelaza, a serce biło mu gwałtownie, ilekroć wśród tłumu masek, szukając tej, dla której gotował cios śmiertelny, spostrzegał czarne domino. Szedł, przepychając się i potrącając, na kształt łodzi, kołyszącej się na falach bez żagli i steru, rozkoszując się tym poetycznym i czarującym widokiem, to znowu miotany posępnem uczuciem; przerzucał się z raju do piekła. Gdyby nie maska, kryjąca jego zmienioną twarz, nie byłby uszedł paru