Strona:PL Dumas - Kawaler de Chanlay.djvu/387

Ta strona została przepisana.

że słyszy bicie w dzwony, turkot armat i bębnienie. W głowie jego rozlegały się grobowe śpiewy i złowrogie odgłosy. Żył jakiemś nieziemskiem życiem; podtrzymywała go gorączka, unosił się ponad ziemię.
Około ósmej wieczorem zobaczył przed sobą Nantes, czarną masę murów, wśród których błyszczały nieliczne światła nakształt gwiazd. Usiłował odetchnąć, a sądząc, że krawat go dusi, rozwiązał go i rzucił na ziemię.
Pod samą bramą Nantes, koń mu padł, lecz Gaston nie wypuścił nóg ze strzemion, szarpnięciem cugli i ostrogami poderwał konia, który stanął na nogi.
Noc była ciemna, na wałach nikogo, szyldwachów nawet nie było widać wśród ciemności: miasto wyglądało, jak wymarłe. Cisza i pustka wszędzie. Lecz gdy Gaston przejeżdżał przez jedną z bram, szyldwach zawołał do niego parę wyrazów, których nie usłyszał. Jechał dalej. Na ulicy Zamkowej koń padł po raz drugi, ale już nie podniósł się tym razem. Cóż to już obchodziło Gastona: dojechał przecież do celu!
Szedł dalej piechotą. Był cały zbolały, lecz nie czuł zmęczenia; trzymał w ręku papier, który ściskał z całej siły. Jedno go tylko dziwiło, że w dzielnicy tak ludnej nie spotyka nikogo. Ale w miarę, jak się posuwał w głąb miasta, dochodził jego uszu jakiś głuchy szum od strony placu Bouffay, położonego na końcu długiej ulicy, którą mijał. Błyszczały tam liczne