a pomimo mroku, można było odróżnić ich ciemne płaszcze, oraz białego konia jednego z nich. Było ich czterech, a jechali w milczeniu; ze swej strony nieznajomy powstrzymywał oddech, a koń, jakby pojmując niebezpieczeństwo grożące panu, stał cicho; nieruchomie, jak on. Nie słysząc więc żadnego szelestu, kawalkada minęła grupę drzew, zasłaniających jeźdźca i konia, a jeździec sądził, że się już pozbył tych nieproszonych, kimkolwiek by byli, gdy się nagle kawalkada zatrzymała. Ten, co wyglądał na przywódcę, zszedł z konia, wyjął z fałdów płaszcza latarkę i zapaliwszy, oświetlał drogę. Owoż, ponieważ droga nie wskazywała tropu, za którym pędzili, jeźdźcy domyślili się, że przegonili ten trop, cofnęli się, poznali miejsce, gdzie potknął się koń z jeźdźcem, a zrobiwszy kilka kroków naprzód, ku grupie drzew, łatwo dostrzegli człowieka i konia. Natychmiast dał się słyszeć szelest nabijanych pistoletów.
— Hola! panowie — rzekł wtedy ukryty jeździec, pierwszy głos zabierając — kto jesteście i czego chcecie?
— To on — szepnęło kilka głosów — nie omyliliśmy się.
Wtedy człowiek z latarką ruszył dalej w kierunku nieznajomego.
— Jeszcze krok, a zabiję was — rzekł jeździec — wymieńcie natychmiast nazwiska, abym wiedział, z kim mam do czynienia.
Strona:PL Dumas - Kawaler de Chanlay.djvu/59
Ta strona została przepisana.