— Dziękuję ci, Covedic — rzekł Chanlay — jest to i moje zdanie; zatem idę do was.
Jakoż, na te słowa pojednawcze, młodzieniec, wsunąwszy pistolet w olstro, a szpadę do pochwy, podszedł do gromady, stojącej śród drogi, i czekał na wynik rozmowy.
— Panie de Talhouet — rzekł margrabia de Pontcalec tonem człowieka, który nabył, lub któremu dano prawo rozkazywania — czuwajcie nad nami; niech nikt nie podchodzi, tak, abyśmy nie byli uprzedzeni.
Pan de Talhouet podskoczył natychmiast i jął zataczać koniem wielkie koło, wedle gromady, nie ustając ani na chwilę czuwać okiem i uchem, jak mu rozkazano.
— A teraz — rzekł margrabia de Pontcalec, siadając na koń — zgaśmy latarkę, skoro znaleźliśmy kogo nam trzeba.
— Panowie — odezwał się wtedy kawaler de Chanlay — pozwólcie mi powiedzieć, że wszystko, co dzieje się w tej chwili, dziwi mnie niemało. Widocznie panowie goniliście za mną; mnie szukaliście, powiadacie; znaleźliście mnie i możecie zgasić latarkę: co to wszystko znaczy? Jeżeli żart, to miejsce i czas, wyznaję panom, źle są wybrane.
— Nie, panie — odparł margrabia de Pontcalec swym tonem ostrym i krótkim — to nie żart, tylko indagacya.
— Indagacya? — odrzekł kawaler de Chanlay, marszcząc brwi.
Strona:PL Dumas - Kawaler de Chanlay.djvu/61
Ta strona została przepisana.