Strona:PL Dumas - Kawaler de Chanlay.djvu/76

Ta strona została przepisana.

— To tem lepiej! — rzekł Gaston z westchnieniem.
— Jakto, tem lepiej! — zawołała Helena czyżbyś ty się cieszył z naszego rozłączenia, Gastonie?
— Nie, Heleno, ale cieszę się, iż ty odnajdujesz rodzinę w chwili, gdy może tracisz przyjaciela.
— Przyjaciela! Ależ oprócz ciebie ja nie mam innego przyjaciela, Gastonie: miałażbym stracić ciebie?
— Zmuszony byłbym przynajmniej na pewien czas opuścić cię, Heleno.
— Co przez to rozumiesz?
— Dola jakoby uwzięła się uczynić nas podobnymi we wszystkiem, i nie ty sama jedna nieświadomą jesteś tego, co ci przeznacza doba jutrzejsza.
— Gastonie, Gastonie, co znaczy ta dziwna mowa?
— Znaczy, że i ja, Heleno, ulegam naciskowi fatalności, że podwładny jestem potędze wyższej i niezłomnej.
— Ty? O, mój Boże!
— Potędze, która może skaże mnie na opuszczenie ciebie za tydzień, dwa, za miesiąc; nietylko na opuszczenie ciebie, ale i Francyi.
— Co też ty mówisz, Gastonie?
— To, czego w miłości mej, a raczej w mym egoizmie, nie śmiałem powiedzieć ci dotąd. Z oczyma zamkniętemi szedłem na spotkanie tej chwili, która nadeszła teraz. Dziś zrana