Nie było tam karety klasztornej, ale Gaston niemniej zatrzymał się przy swem obserwatoryum, zobaczywszy, iż służący jego żywo rozmawia z jakimś człowiekiem, ubranym szaro, w płaszczu skrajanym kształtem opończy wojskowych. Po rozmowie z Ovenem, człowiek ten wsiadł na dobrego konia pocztowego, a mimo śniegu i gołoledzi, puścił się jako jeździec, mający swe powody do szybkiego biegu, choćby na złamanie karku. Ale nie pośliznął się ani upadł, a po tentencie konia Gaston poznał, że jeździec kieruje się w stronę Paryża.
W tej chwili służący podniósł oczy w górę i spostrzegł pana w oknie. Zaczerwienił się bardzo, i jakby złapany na gorącym uczynku, chciał nadać sobie kontenans, czyszcząc poły swego odzienia i otrząsając śnieg z obuwia. Gaston zawołał go pod okno.
— Z kim to rozmawiałeś? — zapytał.
— Z jednym człowiekiem, panie — odrzekł ten z głupia frant.
— Dobrze, ale co to za człowiek?
— Podróżny, żołnierz, który mnie wypytywał o drogę.
— O drogę? dokąd?
— Do Rennes.
— Ależ ty tej drogi nie znasz, skoro nie pochodzisz z Oudon!
— To też chodziłem pytać się o nią gospodarza.
— A czemuż on sam się nie pytał?
Strona:PL Dumas - Kawaler de Chanlay.djvu/83
Ta strona została przepisana.