Strona:PL Dumas - Kawaler de Maison Rouge.pdf/118

Ta strona została przepisana.

— Kilkakroć dziękowała mi za względy, jakie miałem dla niej.
— W takim razie... — wtrącił Morand, drżąc jak kobieta, — ponieważ wyznajesz pan to, czego nikt teraz wyznać nie śmie, bo objawiasz całą wspaniałomyślność serca swego, nie prześladujesz zapewne i jej dzieci.
— Ja... — powiedział Maurycy — spytajcie niegodziwego Simona, jak cięży ramię urzędnika, wobec którego nędznik ten śmiał bić małego Kapeta!
Odpowiedź wywołała nagłe poruszenie wokoło stołu Dixmera; wszyscy biesiadnicy powstali z uszanowaniem.
Maurycy sam tylko siedział i nie domyślał się nawet, że wzbudził taką oznakę uwielbienia.
— Cóż to ma znaczyć?... — spytał zdziwiony.
— Sądziłem, że wołano mnie do warsztatu... — odrzekł Dixmer.
— Nie, nie... — powiedziała Genowefa. — I ja zrazu tak mniemałam, aleśmy się omylili.
I znowu każdy zajął swoje miejsce.
— A więc to ty, obywatelu Maurycy!... — drżącym głosem rzekł Morand, — ty jesteś owym urzędnikiem, o którym powiadano, że tak szlachetnie bronił dziecięcia?
— Powiadano o tem?... — rzekł Maurycy z przecudna naiwnością.
— Otóż mi szlachetny człowiek!... — mówił Morand, wstając od stołu i z obawy zbytniego uniesienia oddalając się do warsztatu, gdzie wzywała go niby pilna praca.
— Tak jest, obywatelu... — odrzekł Dixmer — tak, mówiono o tem i wyznać winienem, że wszyscy ludzie z sercem i odwagą wielbili cię, chociaż nie znali.
— I niech pozostanie nieznany... — wtrąciła Genowefa; — sława, jakąbyśmy mu zjednali, zbyt byłaby niebezpieczna.