Strona:PL Dumas - Kawaler de Maison Rouge.pdf/283

Ta strona została przepisana.

— Żądał w twojem imieniu, obywatelu, abym mu dał klucz.
— I ty nieznajomemu dałeś klucz od mojego mieszkania?... zawołał Maurycy, chwytając oburącz oficjalistę za kołnierz.
— A kiedy to nie był nieznajomy, lecz twój przyjaciel, obywatelu.
— A! tak, prawda, mój przyjaciel, zapewne Lorin?... no, nic nie szkodzi że wyszła z Lorinem.
I wybladły Maurycy uśmiechnął się i otarł spocone czoło.
— Nie... nie! to nie on, obywatelu... zawołał Scewola; przecież ja bardzo dobrze znam obywatela Lorin.
— No, to któż to był przecie?
— E! wiesz bardzo dobrze, obywatelu, to ten przystojny mężczyzna, który tu raz od niego wrócił tak wesoły...
Maurycy powiódł błędnym wzrokiem i zadrżał calem ciałem, wreszcie po długiem milczeniu zawołał:
— Dixmer?...
— Na honor, obywatelu, zdaje mi się, że to on... odrzekł oficjalista.
Maurycy zachwiał się i padł na krzesło.
— O! Boże mój! Boże!... szepnął, zamykając oczy.
Ale otworzywszy je wkrótce, spojrzał na bukiet fiołków, który Genowefa zapomniała a raczej zostawiła. Skoczył ku niemu, wziął do ręki, ucałował je i wyrzekł: Tak, fiołki te... to jej ostatnie pożegnanie!
Potem Maurycy odwrócił się i wtedy dopiero dostrzegł, że tłumok do połowy tylko był upakowany, a reszta bielizny leżała na ziemi i w otwartej szafie.
Bielizna, rozrzucona po ziemi, zapewne wypadła z rąk Genowefy w chwili, gdy się Dixmer pojawił.
Teraz wszystko się wyjaśniało.
W oczach Maurycego, gdy się ujrzał sam między czterema ścianami, niegdyś świadkami jego szczęścia, przedstawiła mu się ta scena w całej swej żywości i okropnośći.
Zgnębiony, skołatany, młodzieniec nasz okropnie się przebudził, a gniew jego nie znał granic. Wstał, zamknął okno, wziął z biurka parę nabitych pistoletów, które przygotował był do podróży, obejrzał podsypkę na panewce i włożył je do kieszeni. Następnie wyładował sakiewkę dwoma rulonami luidorów, które mimo patrjotyzmu uznał