który mieścił w sobie życie czowieka, więcej nawet niż życie, honor, honor jego ojca! Otworzył go, aby się przekonać, czy był w istocie ten sam, czy nie pomylił się w pospiechu, a poznawszy pismo i przeczytawszy podpisane nazwisko, pocałował raz jeszcze, poczem ukrył pod suknią, przyciskając mocno do piersi i wyszedł z pokoju pospiesznie.
Jakiś człowiek wchodził na schody, w chwili gdy ksiądz Dominik z nich zstępował.
Ale duchowny nie zwracał uwagi na niego, i byłby przeszedł, nie spostrzegłszy nawet, gdy nagle uczuł się przytrzymanym za rękaw sukni.
— Przebacz, księże dobrodzieju, rzekł, szedłem do ciebie.
Dźwięk tego głosu przejął dreszczem Dominika, nie był mu on nieznanym.
— Do mnie?... To później, odpowiedział, nie mam teraz czasu wracać na górę.
— A ja nie mam go, aby tu później przychodzić! dodał człowiek chwytając tym razem rękę księdza wraz z rękawem.
Dominik uczuł, jak opanowało go coś nakształt trwogi. Te ręce żelazne, które mu ściskały ramię, zdawały się być rękami szkieletu. Chciał zobaczyć tego, który go tak na drodze przytrzymywał, ale schody pogrążone były w ciemności, jeden tylko promyczek światła przedzierając się przez ważkie okienko, rozjaśniał niewielką przestrzeń.
— Kto jesteś i czego żądasz? zapytał próbując napróżno oswobodzić rękę.
— Jestem Gerard i przychodzę po to, co panu wiadomo.
Dominik krzyknął. Ale zdawało mu się to rzeczą tak niepodobną, że nim temu uwierzył, chciał wzrokiem sprawdzić to, co usłyszał. Pochwycił więc w okamgnieniu obie ręce tego człowieka i pociągnął go do światła. Promień ten oświecił głowę widma. Był to w istocie pan Gerard.
Ksiądz cofnął się aż do muru z oczyma obłąkanemi; włosy stanęły mu na głowie, szczęki dzwoniły. Zatrzymał się w postawie człowieka, który spostrzegł podnoszącego się nieboszczyka w trumnie i ten jeden tylko wyraz wymknął mu się z głuchym dźwiękiem:
— Żywy!
— Bezwątpienia żywy, powiedział pan Gerard. Pan nie
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1018
Ta strona została przepisana.