jak błyskawica i osobliwszego znaczenia, ze swoją siostrą panną Zuzanną de Valgeneuse, przyjaciółką z pensji biednej Miny.
Pan Loredan był prawdziwym salonowcem; nikt nie umiał lepiej uśmiechać się od niego, żaden wzrok nie umiał lepiej wyrazić uwielbienia. Posiadał on w najwyższym stopniu tę grzeczność, która zakrawa na impertynencję i od roku 1820 do 1827 nikt nie mógł go pozbawić panowania, co do sposobu włożenia krawata i zawiązania, nawet rękawiczkach, modnego węzła, bez zgniecenia atłasu lub batystu.
Rozmawiał w tej chwili z panią de Marande, uwielbiając jej wachlarz rococo, jako prawdziwy znawca Van-Loów i Bourcherów ze sklepu starożytności.
Tym, który po Loredanie ściągał spojrzenia kobiet, mniej przez swą piękność i elegancję, ile z powodu rozgłosu, jaki mu powodzenie trzech czy czterech jego utworów na scenie zjednało, oraz z powodu rozmowy bardzie) jeszcze oryginalnej niż dowcipnej, był poeta Jan Robert.
W liczbie zaprosin drukowanych, które jak grad spadły na niego wskutek pierwszych tryumfów: i na które wystrzegał się odpowiadać, były dwa czy trzy z podpisem pięknej Lidii, która chciała zrobić ze swego salonu miejsce zebrania literatów, jak jej mąż chciał ze swego zrobić miejsce zebrania polityków i wielkich ludzi epoki. Otóż
zaproszenia te zwyciężyły jego skrupuły.
Nie będąc jednym z najczęstszych gości pani de Marande, należał jednak do odwiedzających zwykle jej salony i przy każdem posiedzeniu, które od trzech tygodni dawała jego przyjacielowi Petrusowi, był zawsze obecnym, mając na celu, aby rozmowa jego ze śliczną młodą osobą, dodała ożywienia jej portretowi.
Trzeba przyznać, że i tym razem jeszcze dokazał tego, że nigdy spojrzenia i uśmiech pięknej Lidii, nie były bardziej ożywione.
Pan de Marande dzisiejszego wieczora, gdyż portret żony od dwóch dni dopiero wrócił do pałacu, pan de Marande powtarzamy, dziś właśnie dziękował Janowi Robertowi za grzeczność, z jaką starał się skracać pani de Marande nudy pozowania.
Jan Robert nie wiedział z początku czy pan de Mayando mówił na serjo, czyli też szydził, a gdy zwrócił na-
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1026
Ta strona została przepisana.