Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1041

Ta strona została przepisana.

— A ja będę karty odwracała, mówiła pani de Marande, pomiędzy nami dwiema nie będziesz się bała.
— Nie będę się bała, wyrzekła Karmelita wstrząsając głową.
W istocie młoda dziewczyna była zupełnie spokojną. Położyła zimną dłoń na ręku pani de Marande, czoło jej wyrażało najzupełniejszy spokój.
Pani de Marande skierowała się do fortepianu i z pomiędzy rozrzuconych partyj wybrała Otella.
Karmelita stanęła, wspierając się na Reginie.
Wszyscy zajęli miejsca: nie słychać było oddechu wychodzącego z piersi słuchaczy.
Pani de Marande rozłożyła nuty, a tymczasem Regina świetną preludją przebiegła klawiaturę.
— Czy chcesz śpiewać? zapytała pani de Marande.
— Chętnie, odparła Karmelita.
Pani de Marande otworzyła partycję na przedostatniej scenie ostatniego aktu.
Regina zwróciła się do Karmelity, gotowa rozpocząć.
W tej chwili służący oznajmił:
— Pan i pani de Rozan.

XIX.
Pieśń o Wierzbie.

Przeciągłe, głuche, ciężkie westchnienie dało się słyszeć z trzech czy czterech rogów salonu; głębokie milczenie nastąpiło po tym wykrzykniku boleści.
Możnaby sądzić, iż wszystkie obecne osoby znały historję Karmelity i że zgroza wywołała z ich dusz ten jęk bolesny, którego wstrzymać nie były w stanie na odgłos imienia i na widok człowieka, ukazującego się tak nagle ze wzrokiem ognistym, z wesołym wyrazem lekceważenia na ustach, którego przecież można było uważać poniekąd za mordercę Kolombana.
Westchnienie to wydali razem Jan Robert, Petrus, Regina i pani de Marande.
Co do Karmelity, ta nie tylko nie krzyknęła, nie westchnęła, lecz nawet zdawała się nie oddychać, jak posąg.
Sam pan de Marande, który usłyszawszy, poznał zapomniane przez siebie nazwisko, postąpił kilka kroków