Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1074

Ta strona została przepisana.

— Szkoda, rzekł Jan Robert, żałuję, że nie mogę czekać, mam dziś zaproszenie na wieczór.
— I ja także, dodał Petrus.
— U pani de Marande? zapytał Salvator.
— Tak, odrzekli obaj młodzi ludzie zdumieni.
— Zkądże wiesz o tem?
— Wiem o wszystkiem.
— Ale jutro o świcie będziemy mieć nowiny, nieprawdaż?
— Będziecie je mieć, dziś jeszcze w nocy.
— Kiedy idziemy do pani de Marande...
— Będziecie je mieć u pani de Marande.
— Któż nam ich udzieli?
—Ja.
— Jakto, będziesz także u pani de Marande?
Salvator uśmiechnął się przebiegle.
— Nie u pani de Marande, ale u pana de Marande. Poczem dodał z tymże samym uśmiechem, który charakteryzował jego fizjognomię. To jest mój bankier.
— A! kiedy tak! rzekł Ludowik, to żałuję mocno, że nie przyjąłem zaproszenia, które chciałeś mi ofiarować, Janie Robercie.
— Gdyby nie było tak późno! zawołał ten ostatni. I spojrzawszy na zegarek, dodał: Już w pół do dziesiątej! niepodobna.
— Czy życzysz sobie iść na bal do pani de Marande? zapytał Salvator.
— Tak, odrzekł Ludowik, chciałbym być tej nocy razem z memi przyjaciółmi... Czyż nie może lada chwila coś wybuchnąć?
— Prawdopodobnie nic nie wybuchnie, powiedział Salvator, ale mimo to nie rozdzielaj się dziś z nimi.
— Muszę jednak, nie mając zaproszenia.
Na ustach Salvatora błąkał się zwykły jego uśmiech.
— Poproś naszego poetę, aby cię przedstawił, powiedział.
— O! zaprzeczył Jan Robert, nie jestem tak poufałym w tym domu. I zaczerwienił się z lekka.
— A zatem, ciągnął dalej Salvator, zwracając się do Ludowika, poproś Jana Roberta, aby wpisał twe nazwisko na tej kartce.
I wyciągnął z kieszeni drukowany bilet, na którym były te słowa:
„Pan i pani de Marande, mają zaszczyt zaprosić pana...