na wieczór, który się odbędzie w ich pałacu przy ulicy d’Artois, w niedzielę 29-go kwietnia. Będą tańce.
Jan Robert patrzał na Salvatora ze zdziwieniem, które wyglądało na osłupienie.
— No i cóż, rzekł Salvator, czy obawiasz się, aby nie poznano twego pisma?... Daj mi pióro Justynie.
Justyn podał Salvatorowi pióro, a ten wpisał na bilecie nazwisko Ludowika, starając się zmienić swoje drobne i arystokratyczne pismo na pospolity charakter; poczem podał bilet młodemu doktorowi.
— A teraz, zapytał Jan Robert, powiedziałeś kochany Salvatorze, że idziesz nie do pani Marande, ale do pana?
— W istocie.
— A zatem jakimże sposobem się zobaczymy?
— Prawda, podjął Salvator ze swym zwykłym uśmiechem, wy idziecie do pani.
— Ja idę na bal i nie przypuszczam, aby tam była mowa o polityce.
— Nie... ale o wpół do dwunastej, gdy biedna nasza Karmelita skończy śpiewać, bal się rozpocznie, a o samej, dwunastej otwarte zostaną na końcu galerji tworzącej oranżerję, drzwi wiodące do gabinetu pana de Marande, gdzie przypuszczeni będą ci, którzy wymówią te dwa słowa: Karta i Chartres. Nie są one trudne do spamiętania, nie prawdaż?
— Nie.
— A zatem rzecz ułożona. Teraz zaś jeśli chcecie się ubrać i być o wpół do jedenastej w niebieskim buduarze, nie ma czasu do stracenia!
— Mam jedno miejsce dla kogoś w mojej karecie, rzekł Petrus.
— Weź Ludowika: jesteście sąsiadami, powiedział Jan Robert, ja idę w swoją stronę.
— Dobrze!
— A więc o wpół do jedenastej w buduarze pani de Marande, aby posłuchać Karmelity, a o dwunastej w gabinecie pana, aby się dowiedzieć, co stało się w Tuilleries.
Trzej młodzi ludzie, uścisnąwszy dłoń Salvatora i Justyna, odeszli.
O jedenastej, jak widzieliśmy, Jan Robert, Petrus i Ludowik zebrani byli u pani de Marande i przyklaskiwali