Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1081

Ta strona została przepisana.

— Poznałem jego pismo, odrzekł z prostotą Salvator.
— Jego pismo?
— Tak... Wszak nie ma w tem nic dziwnego, mamy obaj tegoż samego notarjusza pana Baratteau.
W tej chwili wezwano obecnych do wieczerzy. Salvator opuścił szkło z oka i spojrzał na kapelusz, jakby zabierał się do wyjścia.
— Nie zostajesz pan z nami na wierzeczę, panie de Valsigny? zapytał z żywością pan de Marande.
— Żałuję mocno, ale mi niepodobna tego uczynić.
— Dla czego?
— Muszę dzisiejszą noc zakończyć w sądzie przysięgłych.
— W sądzie przysięgłych? o tej godzinie?
— Tak, pilno im tam ukończyć z pewnym biedakiem, którego nazwisko nie jest wam zapewne nieznane.
— A! Sarranti... ten nędznik, który zabił dwoje dzieci i skradł sto tysięcy talarów swemu dobroczyńcy, odezwał się głos jakiś.
— I który chce uchodzić za bonapartystę, powiedział ktoś inny. Spodziewam się, że zostanie na śmierć skazany.
— O! co tego to możesz pan być pewnym, odparł Salvator.
— I że będzie stracony!
— A! to mniej jest pewne.
— Jakto, sądzisz pan, że Jego królewska mość ułaskawiłby podobnego zbrodniarza?
— Nie, ale mogłoby się okazać, że zbrodniarz ten jest niewinny i natenczas ułaskawienie jego przyszłoby od Boga, nie od króla.
Salvator, wymówił znowu te ostatnie słowa z pewnym odcieniem, który od czasu do czasu wykazywał prawdziwy jego charakter, pod przywdzianą maską lekkomyślności.
— Panowie, odezwał się pan de Marande, słyszeliście, że podano już na stół.
W czasie gdy osoby, do których zwrócił się pan de Marande, szły do sali jadalnej, trzej młodzi ludzie zbliżyli się do Salvatora.
— Powiedz mi, kochany Salvatorze, zapytał Jan Robert, może będziemy jutro potrzebowali widzieć się z tobą?...
— Jestto prawdopodobnem.
— W takim razie, gdzież cię znajdziemy?
— W zwykłem mojem miejscu na ulicy Żelaznej, przy