Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1082

Ta strona została przepisana.

drzwiach szynkowni; zapominasz zawsze, że jestem posłańcem miejskim, mój drogi... O! poeci, poeci!
I wyszedł drzwiami przeciwległemi sali jadalnej, bez wahania, jak człowiek, któremu wszelkie przejścia domowe są znane, zostawiając swych przyjaciół w głębokiem zdumieniu.

III.
Gniazdko gołębicy.

Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne, że pan de Marande, nim wrócił do swego gabinetu, gdzie czekały go nowiny z Tuilleries, przyniesione przez Salvatora, prosił z wielką grzecznością swej żony, aby mu pozwoliła po skończonym balu, odwiedzić się w swym sypialnym pokoju.
Jest obecnie szósta godzina rano, dzień zaczyna świtać, turkot odjeżdżających powozów ucichł na bruku; ostatnie światła gasną w pałacu, Paryż zaczyna się budzić. Od kwadransa pani de Marande usunęła się do swego sypialnego pokoju, a przed pięciu minutami pan de Marande zamienił ostatnie słowa z człowiekiem, którego postawa okazywała wojskowego, mimo mieszczańskiego ubrania.
Słowa jego były następujące:
— Niech jego książęca mość będzie spokojny! może liczyć na mnie, jak na siebie samego.
Za tym człowiekiem, który odjechał szybko, uniesiony parą silnych koni, w pojeździe bez herbów, z furmanem bez liberji, i który zniknął na rogu ulicy Richelieu, drzwi pałacu zamknęły się ostatecznie.
Teraz niechaj czytelnik nie troszczy się za nadto temi żelaznemi okiennicami i łańcuchami, które stanęły między nami a właścicielem wspaniałego pałacu; nasza laska czarnoksięzka, jako romansopisarza, otworzy nam drzwi najlepiej strzeżone. Użyjmy więc tego przywileju, i końcem laseczki odemknijmy drzwi buduaru pani Lidji de Marande.
— Sezamie, otwórz się.
Jak widzicie, drzwi są otwarte do tego ślicznego błękitnego buduaru, gdzie przed kilku godzinami słyszeliście śpiewającą Karmelitę, pieśń o wierzbie.
Niezadługo otworzymy przed wami wejście daleko stra-