tam i napowrót tę część pokoju w głowach łóżka pani de Marande, gdzie spojrzenia jej nie mogły go ścigać.
Tymczasem, dzięki umieszczonemu przy niej zwierciadłu, Lidja zauważyła, że mąż jej ocierał sobie chustką czoło a może i oczy.
Pan de Marande spostrzegł widać, że jego wzruszenie z jakiegobądź pochodzące powodu, zdradzało go w oczach żony, bo wypogodziwszy oblicze i zmuszając usta do uśmiechu, zajął napowrót opróżnione miejsce na fotelu. I po chwili milczenia:
— Teraz, zaczął na nowo swym łagodnym głosem, gdy miałem zaszczyt powiedzieć pani moje zdanie co do wielebnego ojca Coletti i pana Jana Roberta, pozostaje mi jeszcze zapytać panią, co sądzisz o panu Loredanie de Valgeneuse?
Pani de Marande spojrzała na męża z pewnem zdziwieniem.
— Co o nim sądzę, odrzekła, to, co sądzą o nim wszyscy.
— Powiedz mi pani zatem, co sądzą wszyscy?
— Ależ pan de Valgeneuse... Zatrzymała się zakłopotana. Wybacz pan, rzekła, ale zdaje mi się, że masz jakieś uprzedzenie przeciwko panu de Valgeneuse.
— Uprzedzenie? Uchowaj Boże, abym miał uprzedzenie przeciwko panu de Valgeneuse! słucham tylko co o nim mówią. Pani wiesz, co mówią o panu de Valgeneuse, nieprawdaż?
— Jest bogatym, ma powodzenie w świecie, i dobrze jest widzianym na dworze, co razem wziąwszy, jest dostatecznem, aby źle o nim mówiono.
— Czy wiesz pani co o nim mówią?
— Bardzo mało.
— A zatem mówią o nim... najpierw co do jego majątku.
— Jest on niezaprzeczony.
— Tak, co do swego istnienia, ale wątpliwy, co do sposobu, jakim został nabyty.
— Czy ojciec pana de Valgeneuse, nie odziedziczył go po swym starszym bracie?
— Tak, tylko z tem dziedzictwem łączą się dziwne wieści, mówią jakoby przy śmierci tego brata, który umarł nagle tknięty apopleksją, zniknął gdzieś testament. Był tam podobno syn, słyszałaś pani o tem?
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1098
Ta strona została przepisana.