— Tak, pani, na szczęście nie naruszyła kości.
— Ależ nie wiedziałam nigdy, że byłeś pan ranionym.
— Pocóż miałem panią niepokoić raną, która się zagoiła w przeciągu dwóch tygodni?
— I pomimo rany...
— Wziąłem go na cel... Wtenczas właśnie, jak to pani mówiłem, zawahałem się chwilę; był to bardzo ładny chłopiec, w rodzaju pana de Valgeneuse; mówiłem sobie: może on tak samo jak i tamten, kochany jest przez matkę lub siostrę! Wahałem się... Posuwając broń o jedną linję w prawo lub lewo, mogłem go chybić, a ponieważ byłem raniony, pojedynek skończył by się na tem. Ale przypomniałem sobie, że pan Bedmar niegodnie oszukał młodą dziewczynę; że on także mierzył do ojca tej młodej osoby, który żądał zadośćuczynienia za tę zniewagę; i że nakoniec ten nędznik zabił ojca tej młodej osoby. Wymierzyłem więc prosto w piersi, kula przeszyła mu serce i padł nie wydawszy nawet jęku.
— Mówisz pan, zawołała pani de Marande, że mój ojciec...
— Został zabity w pojedynku przez pana Bedmar; tak, jest to prawdą. Widzisz więc pani, że miałem słuszność nie oszczędzając go, tak jak w podobnym razie, nie oszczędzałbym pana de Valgeneuse.
I ukłoniwszy się żonie wyszedł, ścigany osłupiałym wzrokiem pani de Marande.
— O! szepnęła Lidja opuszczając głowę na poduszki, przebacz mi Boże! ale są chwile, w których myślę, że ten człowiek mnie kocha... i że ja go kocham!
Czytelnik usłyszawszy z ust samego Salvatora, że tenże udaje się do pałacu Sprawiedliwości, aby być obecnym ostatecznemu osądzeniu sprawy Sarranti, zrozumiał zapewne, że tylko konieczność wejścia wraz z panem de Marande do pokoju żony, wstrzymała nas na chwilę od wprowadzenia do tej wielkiej i okropnej sali pałacu Sprawiedliwości, gdzie zbrodnia oczekuje kary i gdzie czasem