Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1128

Ta strona została przepisana.

mu, bo jemu to zawdzięczam, że od siedmiu lat nie jestem trupem.
— A! mój ojcze! krzyknęła Fragola rzucając mu się do nóg.
Dominik podał jej rękę.
— Powstań, moje dziecię, mówił, podziękuj Bogu, a nie mnie. Bóg sam daje i odbiera życie.
— A więc to ojciec Dominik miał kazanie u św. Rocha w dniu, kiedyś się miał zabić?
— Tak jest. Miałem w kieszeni pistolet nabity; postanowienie moje było silne: w godzinę później miałem przestać żyć. Słowa tego człowieka zatrzymały mnie nad brzegiem przepaści.
— I dziękujesz Bogu za życie?
— O tak, z całej duszy! odpowiedział Salvator, patrząc na Fragolę. Oto dla czego powiedziałem: „Mój ojcze! gdybyś potrzebował kiedy czegoś, gdyby nawet życzenie to wydawało ci się niepodobnem do ziszczenia, zanim zapukasz do czyichkolwiek drzwi, przybądź najpierw do mnie!“
— To też, jak widzisz, przyszedłem.
— Co pragniesz, abym uczynił? Rozkazuj!
— Czy sądzisz, że mój ojciec jest niewinny?
— Tak, na mą duszę, jestem o tem przekonany, może mogę ci pomódz do wynalezienia dowodu jego niewinności?
— Mam go! odparł zakonnik.
— Czy masz nadzieję ocalenia?
— Jestem tego pewny!
— Czy potrzebujesz poparcia mej ręki lub zdolności.
— Nikt nie może pomódz w przeprowadzeniu mego dzieła.
— Czego zatem żądasz odemnie?
— Pewnej rzeczy, której otrzymanie za twojem wstawieniem wydaje mi się niepodobnem. Lecz powiedziałeś: przybywaj, cokolwiekbądź się zdarzy, więc zdawałoby mi się, iż nie przychodząc, nie dotrzymuję zobowiązania.
— Wypowiedz swe życzenie.
— Trzeba, ażebym dziś, a najdalej jutro mógł otrzymać posłuchanie u króla. Widzisz więc, mój przyjacielu, iż to rzecz niełatwa.
Salvator zwrócił się z uśmiechem do Fragoli.