I słusznie mówił, była to istotnie czarodziejka, dziewczynka ze swą czarnoksięzką laską!
Ze swą czarnoksięzką laską?... zapyta kto; a to żeś nam jeszcze o tem nie mówił.
Owszem, mili czytelnicy! owszem, lube czytelniczki! o tem wam tylko mówiłem. Tą laską czarnoksięzką jest miłość.
Była to noc tak orzeźwiająca, jak upał dnia piekący.
Ptaki, które prawdopodobnie znużone upałem dziennym, nie wychylały się ze swych zielonych pałaców, teraz zaczynały odzywać się głosami swych heroldów: słowika, czeczotki, gila; piosnką sławiły piękną noc letnią, chłodnym orzeźwioną wietrzykiem.
Kwiaty doliny, poruszone świeżym wietrzykiem zachodnim, kołysząc się na łodygach, zdawały się tańczyć na cześć Bogu, który stworzył księżyc i gwiazdy, te łagodne i blade słońca ciemności.
Siedząc, a raczej leżąc wśród zboża, młodzieniec jakiś z głową w tył zarzuconą i opartą na skrzyżowanych rękach, z oczyma wzniesionemi w niebo, zdawał się rozkoszować niewymowną pogodą nocy letniej. Na czole tego młodzieńca wyryte były płomiennemi głoskami, czyste zachwyty niedawnej szczęśliwości; czytać można było na jego obliczu widoczne jeszcze ślady wczorajszych radości, które już zacierały się, ustępując miejsca tryumfalnie wkraczającym radościom dzisiejszym.
Młodzieńcem tym był nasz bakałarz.
Albo raczej poprawmy się i nie dawajmy mu już tej nazwy, która prowadzi za sobą cały szereg zranionych złudzeń. Nie był to już bakałarz; nie był to już wiolonczelista budzący duszę swego poważnego instrumentu i zmuszający go do wyjęczenia boleści, nie był to już ten młody, postarzały przed czasem, którego widzieliśmy stroskanym wśród smutnej rodziny; był to ptak polny, któremu szczęście w przelocie otworzyło drzwiczki od klatki i który w wonnem powietrzu wieczora, zażywał owoców wolności. Był to, jednem słowem ten, którego, jeszcze w