Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1147

Ta strona została przepisana.

— Dobrze, rzekł Salvator.
— Teraz powrócimy do Conciergerie, nie prawdaż? powiedział ksiądz.
— Tak, odparł Salvator, ściskając rękę przyjaciela.
Wzięli powóz na rogu ulicy i pojechali spiesznie do wskazanego miejsca.
Przy drzwiach ponurego więzienia, Salvator podał rękę Dominikowi i spytał się, co myśli robić wychodząc ztąd.
— Opuścić Paryż w tej chwili.
— Czy mogę ci być użytecznym w kraju, do którego się wybierasz?
— Nie mógłbyś skrócić formalności, które towarzyszą wydaniu paszportu?
— Mogę to zrobić, że go wydadzą bez żadnych...
— Zatem zaczekaj na mnie u siebie, przyjdę tam.
— To ja tu zaczekam, za godzinę znajdziesz mnie na rogu placu. Nie możesz pozostać w obrębie więzienia dłużej, niż do czwartej, a teraz jest trzecia.
— Za godzinę więc, powiedział ksiądz Dominik ściskając rękę młodego człowieka.
I zniknął w ciemnej bramie więzienia.
Więzień został zaprowadzony do celi, w której był zamknięty Louvel i w której miał być zamknięty Fieschi.
Dominika bez trudności wprowadzono do ojca.
Pan Sarranti siedział na taburecie, powstał i podszedł na spotkanie syna, ten zaś skłonił się przed nim z tą względnością, z jaką się człowiek zbliża do męczenników.
— Czekałem na ciebie, mój synu, mówił pan Sarranti.
I było w jego głosie coś podobnego do wyrzutu.
— Mój ojcze, rzekł ksiądz, nie moja w tem wina, jeśli prędzej przyjść nie mogłem.
— Wierzę temu, odpowiedział więzień, ściskając mu obie ręce.
— Wychodzę z Tuilleries, ciągnął Dominik.
— Ty wychodzisz z Tuilleries?
— Tak, widziałem się z królem.
— Tyś widział się z królem, Dominiku? mówił pan Sarranti zdziwiony, patrząc bystro na syna.
— Tak, mój ojcze.
— Dlaczego? Nie może być przecie, żebyś go prosił o ułaskawienie dla mnie.
— Nie, mój ojcze! pospieszył odpowiedzieć ksiądz.