Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1155

Ta strona została przepisana.

żeli znam zagadkę przyszłości, to wyczytałem ją wpatrując się w przeszłość. A więc żyj, mój ojcze, żyj!
— Tak, Dominiku, rzekł pan Sarranti podając rękę synowi, masz słuszność. Teraz ja tego pragnę, ale jakimże sposobem mogę żyć, skorom na śmierć skazany?
— Ojcze, to moje staranie.
— Łaski nie chcę, rozumiesz mnie, Dominiku? Nie chcę brać nic od tych ludzi.
— Nie, mój ojcze; pod względem utrzymania czci rodzinnej, spuść się na mnie. Żądają od ciebie jednej tylko rzeczy, to jest, ażebyś zaniósł odwołanie; niewinny łaski nie potrzebuje.
— Jakiż więc masz zamiar, Dominiku?
— Jak przed innymi, tak i przed tobą zamilczeć muszę, ojcze.
— Czy to tajemnica?
— Głęboka, nienaruszalna.
— Nawet dla ojca, Dominiku?
Dominik ujął rękę ojca i ucałował ją ze czcią.
— Nawet dla ojca! rzekł.
— To dajmy jej pokój, synu... Kiedyż cię znów zobaczę?
— Za pięćdziesiąt dni, ojcze... może wcześniej, może później.
— Jakto? Widzieć się z tobą nie będę przez pięćdziesiąt dni? zawołał pan Sarranti z przerażeniem.
Już zaczynał się obawiać śmierci przedwczesnej.
— Przedsiębiorę długą podróż pieszą. Żegnam cię, ojcze; wyjdę dziś wieczór, za godzinę i nie zatrzymam się aż z powrotem. Pobłogosław mnie, ojcze.
Uczucie zacnej wielkości rozlało się na obliczu ojca.
— Niech ci Bóg towarzyszem będzie w tej bolesnej drodze, szlachetna duszo! rzekł wznosząc ręce nad głową syna, niech cię strzeże od zasadzek i zdrad i niech cię sprowadzi dla otwarcia drzwi od mojego więzienia, czy te drzwi zawiodą mnie do życia, czy do śmierci!
Potem, biorąc w obie ręce głowę klęczącego mnicha, patrzył na nią w dumnem rozczuleniu i całując go w czoło, dał mu znak do wyjścia, z obawy zapewne, ażeby wzruszenia, których serce jego było pełne, nie wybuchły łkaniem.
Z drugiej strony, Dominik, czując słabnące siły, od-