Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1165

Ta strona została przepisana.

— On towarzyszyć nam będzie do rogatek, a ciebie przeprowadzi i dalej jeszcze.
Weszli do pokoju Dominika.
Pokój ten był oazą dla tych, co wyszli z więzienia i prefektury. Słońce świeciło łagodnie, ptaki ogrodu Luksemburskiego śpiewały w rozkwitłych kasztanach; powietrze było czyste, a człowiek czuł się jakimś szczęśliwym przez samo wejście do tego schronienia.
Salvatorowi serce się ścisnęło na samą myśl, że biedny mnich zmuszony będzie opuścić tę pogodną atmosferę i błąkać się po drogach, z kraju do kraju, pod palącem słońcem południa i pod zimnem tchnieniem nocy.
Ksiądz zatrzymał się przez chwilę na środku pokoju i spojrzał do koła.
— Byłem tu bardzo szczęśliwy! rzekł, słowami wyrażając myśl swoję, najmilsze godziny życia spędziłem w tem ustroniu, gdzie tylko nauka była przyjemnością, Bóg pociechą. Na podobieństwo mnichów zamieszkujących górę Tabor lub Synai, nawiedzały mnie tu wspomnienia życia przyszłego. Przechodziły tędy, niby żyjące istoty, najkwiecistsze sny mojej młodości, wzdychałem tylko do przyjaciela: Bóg mi go dał w osobie Kolombana; Bóg mi go wziął, ale mi go zwrócił w twojej osobie, Salvatorze. Wola Jego niech się stanie!
To rzekłszy, mnich wziął książkę, schował ją do kieszeni, i około białego habitu obwiązał prosty sznur. Następnie, wziął z kąta pokoju długi kij cierniowy i pokazał przyjacielowi.
— Przyniosłem go z sobą ze smutnej pielgrzymki, rzekł, jest to jedyna pamiątka materjalna jaka mi została po Kolombanie.
Potem, jak gdyby obawiał się rozczulić i wybuchnąć, gdyby chwilę dłużej pozostał:
— Czy chcesz abyśmy już wyszli, przyjacielu? rzekł.
— Idźmy! odezwał się Salvator, wstając.
Zeszli ze schodów.
Nieznajomy już nie rozmawiał z odźwierną, stał na rogu ulicy.
Młodzieńcy puścili się drogą ku bulwarom zewnętrznym aż do rogatki Fontainebleau; przeszli przez rogatkę ścigani wzrokiem celników i pospólstwa nienawykłego do