widoku mniszej sukni i szli coraz dalej; nieznajomy dążył za nimi.
— Gdzie będziesz nocował dziś wieczór? zapytał Salvator.
— W pierwszym lepszym domu, gdzie zechcą dać mi gościnność, odpowiedział mnich.
— Zechciej więc, bracie, przyjąć ją odemnie.
Mnich skinął głową na znak zgody.
— Niedaleko ztąd, mówił dalej Salvator, nieco przed Cour-de-Frace, zobaczysz na lewo ścieżynkę, którą poznasz po słupie z białym krzyżem.
Dominik skinął głową powtórnie.
— Pójdziesz tą drogą, która doprowadzi cię do rzeki. O sto kroków stamtąd, wśród gęstwiny olch, topoli i wierzb, przy promieniach księżyca spostrzeżesz bielejącą chatę. Na drzwiach chaty zobaczysz biały krzyż taki sam, jak na słupie.
Dominik po raz trzeci skinął głową.
— W pobliżu stoi spróchniała wierzba, mówił dalej Salvator, włożysz rękę w otwór i znajdziesz tam klucz: to klucz od drzwi. Na tę noc i na wiele chcesz chatka ta jest twoją.
Mnichowi ani nawet na myśl nie przyszło zapytać Salvatora, w jakim celu posiadał dom nad rzeką.
Dwaj młodzieńcy pożegnali się rozczuleni. Trzeba się było rozstać.
Ksiądz odszedł.
Salvator stał nieruchomy na miejscu, gdzie opuścił przyjaciela i ścigał go oczami tak daleko, jak tylko mógł odróżnić jego postać w wzmagających się ciemnościach. Nareszcie stracił go z oczu, uczynił znak, jakoby powiedział: „niech cię Bóg ma w swojej opiece!“ i wrócił do dymiącego i błotnistego miasta, z jedną troską więcej, z jednym przyjacielem mniej.
Opuśćmy księdza Dominika: niechaj idzie gościńcem Włoskim, na swą długą i smutną pielgrzymkę, z sercem pełnem najboleśniejszego niepokoju, i zobaczmy, co działo się blisko w trzy tygodnie po jego odejściu, to jest w po-