Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1171

Ta strona została przepisana.

Był to widok dziwny, melancholijny, uroczy, nieco ponury wprawdzie, ale niewymownie zajmujący.
Księżyc, jaśniejący całym blaskiem, nakłada! na wierzchołki drzew wieńce pereł i djamentów; połyskiwały wysokie zioła niby szmaragdy; robaczki świętojańskie rozrzucone tu i owdzie, przesyłały fiołkom, mchom i bluszczom błękitnawe połyski. Za każdym wreszcie powiewem wiatrów, jak gdyby z azjatyckich lasów, dochodziły tysiączne wonie nieznane i tysiączne szmery tajemnicze, rozkoszą słuchu i powonienia uzupełniające urok wzroku.
Cóżto byłoby za szczęście dla poety, który w Paryżu miałby prawo przechodzić się dniem i nocą po tym zaczarowanym kraju.
Zagłębiłem się w niemej kontemplacji, kiedy cień jakiś stanął przed memi oczyma.
Był to mój czarny człowiek, który obszedł wewnątrz i stanął przed kratą.
— Czy chcesz pan koniecznie wejść? zapytał.
— Więcej niż kiedykolwiek, odpowiedziałem.
Wtedy dał się słyszeć łoskot odciąganych zasów, odejmowanych sztab żelaznych, spuszczanych łańcuchów; słowem, szczęk starego żelaztwa, jaki wydają drzwi więzienne.
Ale to nie wszystko: kiedy czarny człowiek dopełnił swych czynności, kiedy odgarnął wszystkie zapory, myślałem, że drzwi się otworzą; a obiema rękami oparłszy się o kratę zgiąłem się, ażeby ją popchnąć na zawiasach, odmówiła posłuszeństwa, mimo wysileń, mimo szczekania psa.
Człowiek czarny znużył się pierwszy. Ja byłbym pchał do jutra.
— Przyjdź pan innego dnia, rzekł do mnie.
— Dla czego?
— Bo jest kupa ziemi przed drzwiami, trzeba ją odwalić.
— To ją pan odwal!
— Jakto, dziś wieczór?
— Oczywiście; skoro musisz to zrobić dziś lub jutro, czemuż nie zaraz?
— Więc panu tak bardzo pilno?
— Jutro wyjeżdżam w trzymiesięczną podróż.
— Poczekaj pan, aż przyniosę łopatę i rydel.
I znikł wraz z psem pod gęstym cieniem.