Po chwili czarny człowiek powrócił z łopatą. Zaczął kopać ziemię, po chwili przestał, a oparłszy się rzekł:
— Teraz na pana kolej.
— Jakto, na mnie?
— A tak... popchnij pan.
Usłuchałem wezwania i zacząłem pchać drzwi rękoma, i nogami.
Jeszcze krata trzymała się przez chwilę, potem nareszcie uległa i otworzyła się tak gwałtownie, że uderzyła w czoło czarnego człowieka i powaliła go na trawę.
Pies, biorąc zapewne ten wypadek za wypowiedzenie wojny, zaczął szczekać zajadle, gotów rzucić się na mnie. Ja znowu gotowałem się do podwójnej obrony; nie wątpiłem bowiem, że podniósłszy się, czarny człowiek wpadnie na mnie.
Lecz ku wielkiemu mojemu zdziwieniu, z głębi zielska, które go pochłonęło, przewodnik mój nakazał milczenie psu rozjuszonemu, powstał i ukazał się na powierzchni zielska, mówiąc zcicha: „to nic!“
Wyrażając się „na powierzchni“, wyrażam się z całą prawdą, gdyż kiedy czarny człowiek wyruszył dalej, dając mi znak abym szedł za nim, mieliśmy trawy po szyję.
Grunt trzeszczał mi pod nogami, jakbym szedł po łupinach orzechowych: musiała tam być nad ziemią warstwa mchu, suchych liści i bluszczu, najmniej na stopę grubości. Miałem już rzucić się byle gdzie w gęstwinę, kiedy zatrzymał mnie przewodnik.
— Chwilę: rzekł.
— Cóż tam jeszcze? zapytałem.
— Zdaje mi się, że trzeba zamknąć drzwi.
— Po co, skoro niebawem wyjdziemy.
— Nie tędy się wychodzi, odpowiedział z tak skośnem wejrzeniem, że mimowolnie sięgnąłem ręką do kieszeni, czy nie ma tam jakiej broni.
Naturalnie, nie znalazłem żadnej.
— A dlaczego nie wychodzi się tędy? zapytałem.
— Bo tu jest tylko wnijście.
Argument ten wystarczył mi. Zdecydowany byłem posunąć rzecz do ostatka.
Po zamknięciu drzwi ruszyliśmy dalej.
Przewodnik mój postępując naprzód po tym dziewiczym lesie, wywijał pałką, nie dla taktu, jak tamburma-
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1172
Ta strona została przepisana.