Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1173

Ta strona została przepisana.

żor, ale ścinał niemiłosiernie głowy roślin stojących na drodze i tak doprowadził mnie do gęstwiny najbardziej zbitej ze wszystkich. Tu, odezwał się szorstko:
— Proszę przejść!
Pies przeszedł naprzód, ja za psem.
Człowiek czarny szedł za mną, co mnie trochę niepokoiło. Przedstawiłem się jako nabywca, a taki bywa bogatym, którego uderzyć kijem w głowę jest bardzo łatwo. Naraz uczułem się pochwyconym i pociągniętym w tył za kołnierz... Sądziłem, że chwila walki nadeszła. Odwróciłem się.
— Stójże pan! zawołał do mnie czarny człowiek.
— Dlaczego?
— Czy pan nie widzi tej studni przed sobą?
Spojrzałem przed siebie i spostrzegłem czarny krąg na ziemi, był to otwór studni. Jeden jeszcze krok, a zniknąłbym był na zawsze! Przyznaję się, że w tej chwili dreszcz mnie przeszedł.
— Studnia? powtórzyłem.
— Tak, która prowadzi do katakumb.
Czarny człowiek poszukał kamienia i rzucił w otwór.
Upłynęło może z dziesięć sekund, które wydały mi się bez końca. Usłyszałem nareszcie odgłos głuchy, echo podziemne: kamień upadł na dno.
— Już raz wpadł tu człowiek i więcej go nie widziano... Idźmy dalej.
Obszedłem przepaść zakreślając ile być mogło najszersze koło. W pięć minut wyszedłem cały z zarośla, ale znowu uczułem silne chwycenie za rękę.
Zaczynałem się wreszcie obywać z dziwnemi zwyczajami mojego przewodnika, a przytem nie byłem już w ciemności, znajdowaliśmy się owszem pod promieniem księżyca.
— Co się stało? zapytałem dosyć spokojnie.
— A cóż, odpowiedział czarny człowiek, wskazując mi palcem na wiąz, o to drzewo.
— Jakie drzewo?
— A przecież wiąz!
— Widzę, że to wiąz... Cóż dalej?
— A to gałęź.
— Co za gałęź?
— Na której on się powiesił.